Bilbo
Baggins, poczciwy hobbit z malowniczego Shire, zwany przez swoich oddanych
kompanów „Włamywaczem”, kontynuuje niezwykłą podróż do Samotnej Góry, gdzie na zrabowanym
krasnoludom złocie drzemie uśpiony przed laty krwiożerczy smok Smaug. Baggins
wraz z towarzyszami, grupą trzynastu krasnoludów, wśród których znajduje się
ich zapomniany król — Thorin Dębowa Tarcza oraz z błyskotliwym czarodziejem Gandalfem
Szarym spróbuje wedrzeć się do wnętrza góry i odzyskać skradzione im bogactwo. Celem
wyprawy jest również, o ile to możliwe, zgładzenie smoka i odrodzenie potęgi krasnoludzkiego
państwa. Zanim tego jednak dokonają, czeka ich marsz przez niebezpieczną, jak
implikuje sama nazwa, Mroczną Puszczę i niegościnne tereny spustoszonego Dale. A
w pościg za śmiałkami wyrusza grupa orków pod wodzą pałającego zemstą Azoga.
Czy wyprawa zakończy się więc sukcesem?
Najbardziej wyczekiwany film tego roku
nareszcie zawitał do rodzimych kin. Od razu spotkał się z ogromnym
zainteresowaniem fanów Tolkienowskiej twórczości, a także tych, których historia
niepozornego stworka rzuconego w wir szaleńczych przygód z bandą pociesznych i
nierozgarniętych krasnoludów oraz jednym apodyktycznym czarodziejem, urzekła w
poprzedniej części adaptacji Petera Jacksona. Faktem jest, że od świąt sale
kinowe pękają w szwach. A jak wyglądają nastroje zniecierpliwionych długim
oczekiwaniem widzów? Otóż tutaj zdania są podzielone. Zagorzali fani wszelkich
historii rodem ze Śródziemia (do których sama również się zaliczam) są
zadowoleni, a jakże! Inni, chętnie wytykają Jacksonowi fabularne oraz
techniczne potknięcia. Niestety, nie obyło się bez wpadek. Efekty specjalne,
mające być w założeniu najmocniejszą stroną obrazu okazały się, krótko mówiąc,
przekombinowane. Początkowo byłam zachwycona tym, co widziałam na kinowym
ekranie, zarówno przepiękne, zapierające dech w piersiach krajobrazy (Mroczna
Puszcza, Dol Guldur, Erebor), jak i sylwetki ogromnych pająków oraz oczywiście
najlepiej dopracowana animacja w filmie, smok Smaug, robią bardzo pozytywne
wrażenie. Mój entuzjazm został jednak pod koniec seansu nieco ostudzony. Nadmiernie
komputerowo wygenerowane postaci orków, wszelkie sekwencje mające miejsce we
wnętrzu Samotnej Góry, walka ze smokiem i sceny po raz pierwszy ukazujące
złowrogiego Nekromantę rażą sztucznością. Nawet osławiona już scena spływu
beczkami, choć kipi od zwrotów akcji i pod względem technicznym wygląda
poprawnie, wydaje się być niewykorzystanym potencjałem.
Liczyłam także na szersze rozwinięcie,
interesującego przecież, wątku leśnego człowieka Beorna (w tej roli Mikael
Persbrandt), zdolnego przyjmować postać niebezpiecznego, wielkiego niedźwiedzia.
Zamiast tego Jackson zdecydował się na wprowadzenie zupełnie nowego,
nieobecnego w książce, wątku romansowego, który na szczęście nie był zbyt nachalny
i ostatecznie nie przeszkadzał w odbiorze obrazu. W filmie, za sprawą Jacksona,
pojawił się również wojowniczy książę Leśnych Elfów — Legolas (Orlando Bloom),
a także Kapitan Straży — Elfka Tauriel (Evangeline Lilly). Choć ich postaci nie
możemy zaobserwować w książkowym pierwowzorze, wprowadzenie do fabuły syna bezwzględnego
Thranduila (Lee Pace) oraz nieustępującej mu w bitewnym kunszcie Tauriel,
wyszło reżyserowi zdecydowanie na plus. Legolas, tak jak nas przyzwyczaił we Władcy Pierścieni, jest wyśmienitym
wojownikiem. Z niemal baletową gracją rozprawia się z kolejnymi zastępami
krwiożerczych pająków i orków, a w duecie z piękną Elfką tworzy naprawdę świetne
sekwencje walk i potyczek. Co więcej, możemy tutaj poznać Legolasa od nieco
innej, bardziej emocjonalnej strony, choć wszystko pozostaje jedynie w sferze
domysłów i insynuacji. Kolejną ciekawą postacią okazał się również jeden z
przedstawicieli rasy ludzi, przewoźnik Bard (Luke Evans), który, jak się wydaje,
odegra znaczącą rolę w ostatniej części filmowej trylogii. Nieco z tyłu znalazł
się jednak główny preceptor wyprawy — Gandalf (Ian McKellen), a Thorin (Richard
Armitage) dopiero w drugiej połowie filmu pokazuje na co go stać.
Nie mogę oczywiście pominąć słów uznania
dla rewelacyjnej kreacji Smauga. Benedict Cumberbatch, szerzej znany z równie
świetnego serialu Sherlock, użyczył
charyzmatycznemu Smaugowi jedynie głosu, ale głosu, który przyprawiał o dreszcze i
ciarki nawet najbardziej obojętnych widzów. Do tego, jak już wspominałam,
animacja smoka została dopracowana w najmniejszych szczegółach dzięki czemu wygląda bardzo realistycznie. Ale jeśli
mowa o Smaugu, koniecznie muszę wspomnieć także o fantastycznym w swej roli
Martinie Freemanie. Wykreowany przez niego Bilbo łamie wszelkie stereotypy na
temat swoich pobratymców, jest szalenie odważny, zabawny i nigdy się nie
poddaje. Wielokrotnie ratuje swoich kompanów z kolejnych opresji, nawet tych,
wydawałoby się, bez wyjścia.
Podsumowując, Peter Jackson stworzył
dzieło, które w sercach fanów Tolkiena zapisze się na długo. Jego wizja
Śródziemia jest malownicza i tak baśniowa, jak być powinna. Niesamowicie urokliwe
krajobrazy, poruszająca muzyka i rewelacyjne kreacje aktorskie winne są oddania
należnego uznania temu dziełu i jego reżyserowi. Nawet mimo zbyt jawnych
nawiązań do wcześniejszej trylogii Władcy
Pierścieni (kilkukrotnie miałam wrażenie powielania niektórych schematów),
seans przebiegał mi niezwykle miło. Pozostaje tylko czekać kolejny, koszmarnie
długi rok na zakończenie przygód najlepszego z hobbitów.
Moja ocena: 8♥/10